{Tajemnica bezgłośnego deszczu}

W siódmym dniu od ostatniego deszczu, w Wołgogradzie panował taki upał, że powietrze zdawało się zaraz pęknąć. Wszystko utknęło w ciężkiej ciszy: asfalt bulgotał, winda jęczała, ludzie rozmawiali przez zęby. Nawet mucha, bijąca się o okno, doprowadzała do szaleństwa – jej brzęczenie przypominało zapowiedź nadchodzącego nieszczęścia, które nie dawało spokoju.

Marfa obudziła się w środku nocy, jakby ktoś ją obserwował. Nie było dźwięków, ani ruchu – tylko odczucie, że ktoś znajduje się w pokoju. Powietrze było ciężkie, okna szczelnie zamknięte; nocą nie wpadał chłód, lecz pijackie krzyki i zapach cudzych papierosów. Pokój przypominał komórkę, do której od dawna nie weszła noga żywego człowieka. Ciało piekło – nie od upału, ale od czegoś dawnego, niemal zapomnianego.

W kuchni kapala woda. Marfa wstała, bosymi stopami przechodziła po skrzypiących deskach. Na podłodze leżała rozbita filiżanka, wokół niej mała kałuża, jakby ktoś przed chwilą nalewał wodę i zniknął. Mieszkała sama. Nikt nie przyszedł. Ale coś w tym przestało się zgadzać.

Wróciła do sypialni, ale nie mogła zasnąć. Poduszka stała się twarda, a prześcieradło lepkie. W środku rosło niepokój – nie głos, nie myśl, ale uczucie, jakby w ciemności siedział niewidzialny gość. To milczenie przygniatało.

Rano otrzymała wiadomość od matki: „Dlaczego nie zadzwoniłaś? Ojciec czuje się gorzej. Nie wiemy co robić. Gdybyś wtedy nie wyjechała…”

To „wtedy” uderzyło ją prosto w serce.

Po trzech dniach poprosił o wodę. Później wstał. Szłapał, opierając się o ściany, ale zdecydowanie. Mama szepnęła: „Jakby ożył. Chyba czuje, że jesteś w domu…”

Marfa milczała. Po prostu była obok. Gotowała kompot, wycierała kurz. Opowiadała ojcu, jak w dzieciństwie, o książkach, pracy. On słuchał. Czasami się uśmiechał. Czasami po prostu ściskał jej rękę.

Na czwarty dzień spadł deszcz. Bez grzmotu, bez wiatru. Po prostu woda. Żywa. Prawdziwa.

Tydzień później ojciec wstał sam. Spojrzał na nią i powiedział: „Przepraszam. Za wszystko.” Nie precyzował, za co. I nie było to potrzebne. W tych słowach zawierało się wszystko. Skinęła głową. Nie od razu. Najpierw przyglądała się mu – czy to na pewno on. A potem – skinęła głową. I po raz pierwszy stało się naprawdę cicho. Bez gniewu. Bez pustki.

Marfa została jeszcze tydzień. Chodziła po sklepie, czytała, milczała obok niego. Potem wyjechała. Ale od tamtej pory dzwoniła do rodziców w każdą niedzielę. Bez powodu. Po prostu – żeby nie zerwać więzi.

Czasami, zasypiając, słyszała, jak w sąsiednim mieszkaniu włącza się czajnik. Ten dźwięk był zwyczajny. Ale zawierał w sobie wszystko. Życie. Łączność. Dom.

Оцените статью