**Dziennik osobisty.**
Mówiła, że macierzyństwo nie jest jej powołaniem. Jednak los miał inne plany.
Krojąc warzywa do zupy, usłyszałam nagły stukot do drzwi. Na progu stała kobieta z chłodnym spojrzeniem i napiętym uśmiechem. To była Swieta – była żona Denisa. Bez zaproszenia weszła do przedpokoju i rzuciła krótko:
— Musimy porozmawiać. Bez obcych.
Denis zmarszczył brwi:
— Nie mam tajemnic przed żoną.
Poczułam się zbędna, nieśmiało zaproponowałam:
— Może w kuchni?
Swieta, patrząc mi w oczy, odparła:
— Chciałam. Ale potem zdałam sobie sprawę, że mam tylko jedno życie. Zmęczyłam się. Szkoła, kółka, lekcje – teraz to twoja sprawa. A ja będę mamą tylko w weekendy.
— Przecież to nie przedmioty, by je przekładać… – powiedziałam cicho.
Swieta momentalnie się zirytowała:
— Nikt mi nie pomagał! Decyzja zapadła. Jeśli się nie zgadzasz, pójdę do sądu i zabiorę prawa. Jasne?
I wyszła, zostawiając za sobą ciężkie milczenie.
— Co teraz? – zapytał Denis.
Powoli kiwnęłam głową:
— Zabieraj. Ale tylko przez sąd, oficjalnie. Inaczej za miesiąc zmieni zdanie, a dzieci to nie zabawki.
Denis westchnął ciężko:
— A ty… jesteś gotowa na to?
— Już je pokochałam. Wiesz, że nie będę mieć swoich dzieci. Może to moja szansa…
O niepłodności dowiedziałam się, mając dwadzieścia lat. Koleżanka namówiła mnie na badania – w prywatnej klinice była promocja. Wtedy wydawało się to formalnością.
Jednak lekarz rozwiał moje nadzieje: «Tylko cud…»
Nie poddałam się. Odwiedziłam jeszcze trzy kliniki. Odpowiedź była taka sama. In vitro też nie wchodziło w grę – zbyt skomplikowany przypadek.
Przeszłam przez łzy, złość i rozpacz. Myślałam o adopcji, ale bałam się, że nie pokocham obcego dziecka.
Każdemu mężczyźnie, z którym zaczynałam związek, szczerze mówiłam o diagnozie.
Nie wszyscy to akceptowali, a potem się wycofywali. Tak w wieku trzydziestu lat zostałam sama. Nie narzekałam – praca, podróże, przyjaciele.
Aż pojawił się Denis. O pięć lat starszy, z bliźniakami z pierwszego małżeństwa. Wiedział o mojej chorobie i nie przestraszył się – miał już dzieci.
Był troskliwy, czuły. Prawdziwie mnie pokochał. Ja również. Wzięliśmy ślub. Żyliśmy spokojnie. Z jego dziećmi, Aleną i Igorem, szybko się zaprzyjaźniłam – były miłe, mądre, radosne. Polubili mnie.
I to wtedy przyszła Swieta. Wszystko się zmieniło. Dzieci się przeprowadziły.
Na początku było trudno. Przekształciłam pokój gościnny w dziecięcy. Uczyłam lekcje, woziłam na zajęcia, martwiłam się o nie, jak o swoje.
Alena szczególnie przywiązała się do mnie. Dzieliła się sekretami, wołała mnie «mamo». Igor był bardziej powściągliwy, ale szanował mnie.
I wtedy zrozumiałam: cud się wydarzył.
Rok później Swieta zmieniła zdanie.
— Dość, mam dość. Dzieci wracają do mnie – powiedziała.
Odpowiedziałam stanowczo:
— Nie. Miejsce zamieszkania zostało zatwierdzone przez sąd. Dopiero się przyzwyczaiły. Pomyśl o nich, a nie o sobie.
Swieta była zła, naciskała, ale dzieci same powiedziały:
— Zostajemy. Z tatą i z tobą.
Spór się zakończył.

