Obcy, ale bliscy
Pewnego deszczowego wieczoru w Syzraniu, gdzie powietrze nasycone było zapachem mokrego liścia i dymem z kominów, spotkali się w starym autobusie linii nr 42, który klekotał od rynku na obrzeża miasta. Dmitrij patrzył na zaparowane okno, znikając w swoim odbiciu, gdy obok niego usiadła Tatiana z kartonowym pudłem, przewiązanym sznurkiem. W środku coś brzęczało — pluszowy królik z odrwaną uszkiem, metalowy samochodzik, klocki z wyblakłymi literami. Oskórki obcego dzieciństwa, ale tak znajome, że serce Dmitrija zadrżało. Z ukosa spojrzał, a ona już patrzyła na niego.
— Zawiozę do domu dziecka — wyszeptała Tatiana, lekko zarumieniona.
— Zbierałam, choć własnych dzieci nie będę miała.
Dmitrij chciał się zaśmiać, zapytać, czy jej nie szkoda tych starych rzeczy, ale się powstrzymał. Jej twarz — zmęczona, z niebieskimi cieniami pod oczami — wyglądała, jakby była wyciśnięta z szarego wosku. Choć młodsza o dziesięć lat, patrzyła tak, jakby za sobą miała całe życie. Uśmiechała się nie z radości, lecz z przyzwyczajenia — by nie zatracić samej siebie. Zamilkła, a między nimi zawisła ciężka, niemal namacalna cisza.
Tydzień później spotkał ją ponownie, przy bramie domu dziecka. Szła, trzymając pustą kartonową skrzynkę, jakby była nadal pełna. Dmitrij podszedł. Rozmowa zaczęła się od drobnostek — o zabawkach, deszczu, przypadku. Potem herbata w kawiarence, gdzie czuć było zapach przypalonych naleśników. Kolejne spotkania. Każde pożegnanie trwało dłużej, jakby oboje bali się przerwać ten delikatny mostek. Po miesiącu Tatiana się przeprowadziła. Nie z miłości — z milczącej zgody, że we dwoje łatwiej oddychać.

Mieszkała w tym samym domu dziecka. Żyła cicho, jak cień. Przynosiła do domu dziecięce prace — krzywe rysunki, lepiła kulki z plasteliny — i mówiła o nich tak, jakby to były drogocenne skarby. Dmitrij słuchał. Musiała się wygadać — o sierociństwie, o snach, w których biegnie przez nieskończony korytarz. Śmiała się rzadko, ale kiedy już śmiała się, to cicho, jakby bała się obudzić coś ważnego. Czasami płakała bez powodu. On nie pytał, po prostu stał obok, jak ściana.
Po sześciu miesiącach złożyli dokumenty na opiekę. Nie z wielkiego marzenia, ale dlatego, że inaczej nie potrafili. Pewnego dnia, pijąc herbatę i patrząc w czarne okno, Tatiana powiedziała:
— Obcych dzieci rozumiem lepiej. Może dlatego, że swoich nie będę miała. A może dlatego, że obcemu dziecku nie trzeba być idealnym. On po prostu potrzebuje, żebyś był.
Dmitrij milcząco chwycił jej rękę. W odbiciu w szybie byli jak stare zdjęcie — wyblakłe, ale trwałe.

A potem — chłopiec. Siergiej miał sześć lat, mnóstwo diagnoz i oczy pełne strachu. Pierwszy miesiąc milczał. Drugi — łamał zabawki, jakby sprawdzając, czy jeśli zniszczy wszystko wokół, to coś zostanie. Trzeciego dnia zapytał: „Kiedy ta ciocia odejdzie?” Tatiana nie była dla niego mamą.
A czwartego miesiąca, przytulając ją przed snem, nagle mruknął: „Pachniesz jak mój stary koc”. Tak po prostu, mimochodem.

Po miesiącu Tatiana się przeprowadziła. Nie z miłości, ale z cichego porozumienia, że razem łatwiej oddychać. Ona wciąż pracowała w tym samym domu dziecka, żyła spokojnie, przynosząc do domu dziecięce rysunki i zabawki. Dmitrij słuchał jej opowieści, mimo że nie rozumiał wszystkich jej snów.
Po sześciu miesiącach złożyli dokumenty na opiekę, bo nie mogli inaczej. O tym, co czuli, nie mówili. Żyli w ciszy, trwając przy sobie. W końcu pewnego dnia Siergiej zapytał:
— Kiedy ta ciocia zniknie? A potem zaczął ją nazywać «mamą».

Po roku Dmitrij, niosąc torbę z ziemniakami, usłyszał, jak Siergiej mówi do kolegi:
— To mój tata. Kiedyś był obcy, a teraz jest mój.
Dmitrij zatrzymał się. Nie odwrócił się. Po prostu stał, trzymając torbę, jakby to była cała jego nowa życie.
Czasami prawdziwe osoby pojawiają się nie wtedy, kiedy tego oczekujemy, nie tam, gdzie szukamy, i nie takie, jakimi je sobie wyobrażamy. Ale zostają — bo pewnego dnia ktoś powie proste słowa… i wtedy wiesz, że cię wybrano. A nic więcej nie trzeba.

