W deszczowy wieczór w Syzraniu, gdzie powietrze nasycone było zapachem mokrego liścia i dymem z kominów, spotkali się w starym autobusie linii nr 42, który stukał od bazaru do obrzeży miasta. Dmitrij patrzył w zaparowaną szybę, znikając w swoim odbiciu, gdy obok usiadła Tatiana z kartonowym pudełkiem, związanym sznurkiem. W środku coś dzwoniło — pluszowy zając z urwaną uszkiem, metalowy samochodzik, klocki z wypłowiałymi literkami. Skrawki cudzej dziecięcej radości, tak znajome, że serce Dmitrija zadrżało. Z ukosa spojrzał, a ona już patrzyła na niego.
– Zawozimy do schroniska – wyszeptała Tatiana, lekko się rumieniąc.
– Zebrałaś, mimo że własnych dzieci nie miałaś – dodał z uśmiechem, ale po chwili zamilkł. Jej twarz – zmęczona, z niebieskawymi cieniami pod oczami – wyglądała jakby była wykuta z szarego wosku. Młodsza o dziesięć lat, lecz patrzyła, jakby miała za sobą całe życie. Uśmiechała się nie z radości, ale z przyzwyczajenia – by nie zatracić siebie. Zamilkła, a pomiędzy nimi zawisła gęsta, niemal namacalna cisza.
Po tygodniu zobaczył ją znowu – przy bramie sierocińca. Niosła pustą skrzynkę, jakby była pełna.

