{Dwie cienie w bezkresie}

— Czy zdajesz sobie sprawę, że w twojej lodówce od tygodnia wisi mysz? — głos Artema brzmiał jak łamiący się lód w lutowym wietrze. Stał w progu kuchni, nie zdejmując walonek, jakby to nie był dom, a tymczasowe schronienie — z odpadającą tapetą w kwiatki i zapachem starego samowara.

Polina milczała. Siedziała, obejmując kolana, i patrzyła na zakurzoną smugę światła, która przeciskała się przez zamarznięte okno, drżąc na wyświechtanej wykładzinie. Za oknem — jasny poranek, ale wewnątrz — burza śnieżna. Każdy ruch sprawiał trudność, jakby zamiast szkieletu miała ołowiane ciężarki.

— Jak w takich warunkach można żyć? — Artem zaglądał do pustej żeliwnej patelni, jakby liczył na znalezienie tam śladów ubiegłorocznych śniadań. — Chociaż coś jesz?

Ona tylko słabo wzruszyła ramionami. Prawda była prosta: kiedy jak. Wydawało się, że wszystko jest, a jednak nic nie jest. W środku pękła ta mechanizm, który kiedyś grał melodie głodu, śmiechu, chęci życia.

Artem był jej bratem. Jedynym, który jeszcze wpadał. Przyjeżdżał raz w miesiącu, jakby nie zmieniło się nic od czasów dzieciństwa, kiedy ojciec wysyłał go, by sprawdził, czy nie zapomniała mleka na piecu.

Po trzech tygodniach Grom przeprowadził się do niej. Długo wąchał kąty w mieszkaniu, a potem opadł na dywan przy drzwiach, zwijając się w pomarańczową kulkę. Artem wszedł, przynosząc emaliowaną miseczkę, worek „Chappi” i zabawkę z sznurka.

— Prawie jak u ludzi — mruknął, patrząc na psa. — Już postęp.

Polina uśmiechnęła się. Po raz pierwszy od wieków. Później kupiła na rynku goździki — tanie, ale intensywne jak pożar. Nowe zasłony — z makami, jakby wyjęte z babcinego kufra. Wybrała je długo, przewracając fałdy, jakby to miało zależeć od jej przyszłości. Kupiła poszewkę na kołdrę — białą, pachnącą mrozem i skrobią. Zaczęła piec naleśniki. Nie z jakiegoś powodu, ale po prostu, by dom pachniał masłem, a nie smutkiem. Mąkę mieszała ręcznie, wkładając do ciasta to, czego nie potrafiła wyrazić na głos.

Czasami nadal budziła się z kamieniem pod żebrami. Czasami patrzyła przez zamarznięte okno i myślała, że nic się nie zmieniło. W takie dni chciała zapaść się w koc, odłączyć telefon i udawać martwą. Ale teraz w przedpokoju stała miska z wodą, w kącie leżała wytarta klapka, a na kanapie chrapał Grom, ciepły jak rosyjski piec. Pewnego ranka obudziła się, gdy Grom otarł się zimnym nosem o jej dłoń, a na stole już bulgotał samowar, zostawiając na szybie wzory, podobne do tych, które kiedyś rysował mróz w jej dzieciństwie.

Оцените статью